O muzyce i karierze w czasach PRL, różnicach między koncertami, a pracą w studiu i o… Śląsku, rozmawiamy z Józefem Skrzekiem – prawdziwą legendą polskiego rocka. W jakie projekty zaangażowany jest artysta? Czy możemy spodziewać się nowej płyty? Tego wszystkiego dowiecie się z poniższego wywiadu
Z Józefem Skrzekiem spotkaliśmy się w niedzielne popołudnie, 12 maja 2024 roku, w Akademickim Centrum Kultury i Sztuki Od Nowa w Toruniu, gdzie jego legendarna grupa – SBB – grała koncert, na który czekało wielu rozmiłowanych w muzyce fanów. Nic dziwnego, SBB to jeden z najważniejszych zespołów tworzących historię polskiego rocka.
Grzegorz Adamczewski: Funkcjonuje Pan na rynku muzycznym już ponad pięćdziesiąt lat. Gdyby miał pan porównać, kiedy był łatwiejszy start: w latach siedemdziesiątych, kiedy było mało muzyków, ale mieli coś do powiedzenia, czy teraz, kiedy jest cały zalew świetnie grających i gdy dostępność muzyki jest taka wielka?
Józef Skrzek: – No to są zupełnie inne przebiegi czasowe. Tamten czas był dziwny, to były ułożenia żelaznej kurtyny. Przychodziliśmy z młodzieńczym entuzjazmem, nie spaliśmy po nocach, jeździliśmy, nie dojadaliśmy, bo po prostu cały czas napieraliśmy naprzód. Ale w końcu to procentowało, bo pokazywaliśmy się na świecie. O dziwo, nagle okazało się, że jesteśmy dobrzy. Teraz jest zupełnie inaczej, to całkiem inna sytuacja. W dzisiejszych czasach musisz mieć producenta, menedżera, musisz mieć marketing, musisz mieć po prostu cały sztab ludzi do odpowiednich przygotowań do czegokolwiek, choćby do takiej mini trasy jak teraz robi sobie SBB.
Nagrywaliście płyty w Polsce, ale też pojawiła się możliwość nagrania płyty na Zachodzie. Jak wyglądała różnica w pracy w studiu?
To wszystko było dla nas kolorowe i zaskakujące, powiedziałbym, takie odkrywcze. Nie ma siły, to dwie różne rzeczywistości. Na Zachodzie okazało się, że nie możesz się bać. Musisz być odważny, musisz się móc szybko zaaklimatyzować, musisz się umieć znaleźć i technicznie i personalnie, żeby się w tym wszystkim odnaleźć. To wówczas nie było takie proste. My wtedy byliśmy dla niektórych na Zachodzie jak przysłowiowe białe niedźwiedzie.
Popularność spadła na was, dość gwałtownie, zwłaszcza po koncertach w Holandii, czy to było przytłaczające, czy raczej dodawało kopa do dalszej działalności i lepszej pracy?
To, co się wtedy zdarzyło, było rzeczywiście wyjątkowe dlatego, że udało nam się przejść przez te poszczególne „schody do nieba”. Próbowaliśmy znaleźć patent na to, by grać zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie i w końcu graliśmy w tym czasie i tu i tu. Zmotywowaliśmy się bardzo mocno. Tylko, że to było wszystko bardzo męczące. Czasami byliśmy zmęczeni pracując ciągle na pełnych obrotach.
Czy to zmęczenie spowodowało pauzy, o których wspominał Pan w wywiadzie udzielonym bodajże trzy lata temu? Wspominał Pan wówczas, że powodowały pewne zmiany charakteru grania i zmiany w Pańskiej twórczości.
No to jest tak jak z dojrzewaniem. Każdy z nas na swój sposób dojrzewa do frazowania, czy podejścia do muzyki, czy powiedzmy do życia. Tak czy inaczej jeśli chcesz to robić, bo na tym to wszystko polegało – jak umisz to robisz, jak już nie umisz to lepiej se zrób przerwa.
SBB koncertowe i SBB w studio to jakby dwa różne zespoły. Z jednej strony rozimprowizowany zespół, z drugiej strony bardzo zdyscyplinowany. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego jest taka koncepcja?
No, to nie jest taka koncepcja, to wychodzi z życia. Studio cię od razu tak jakby bierze w swoisty rytuał – jeden idzie do tej budki, drugi do tej, no i trzeba się w tym odnaleźć. To od początku jest trochę taka mistyfikacja jeśli chodzi o wykonywanie muzyki, ale z drugiej strony niekoniecznie, bo można tak sobie tak poukładać wszystko, że to jest grane w studio jak live – czyli grasz po prostu, jak na koncercie. Jest kilka takich naszych dokonań gdzie graliśmy po prostu a vista. No i to się sprawdzało. Wtedy po prostu, w studiu jest zabawa od początku do końca. Natomiast koncert to jest prawda. Na koncercie albo grosz albo nie. W studiu jak ci się nie podoba to „Stop, jeszcze raz”. Ja najbardziej lubię grać koncerty, ale w studiu siedziałem masę czasu, czasami strasznie długo. Potrafiłem poświęcić na to całe lato, czyli lipiec, sierpień. Ludzie jadą wtedy nad morze, opalają się, a ja siedziałem w studio dwa miechy. Taka jest niestety dola muzykola (śmiech).
Czytałem, że podczas nagrywania tej pierwszej solowej płyty spał Pan w studiu?
Ja tam spałem dość często, dlatego, że mi się nie chciało chodzić do domu. Wyobraź sobie, że kończymy o drugiej w nocy albo o czwartej nad ranem… Wolałem tam się przekimać aż nadadzą wiadomości, bo po wiadomościach wiedziałem, że już jest rano. Czasem trzeba być crazy, być tak natchnionym, że chcesz to robić i koniec! Świat dla ciebie nie istnieje, a ty robisz swoje, bo to lubisz i w tym siedzisz.
Którą płytę SBB ceni Pan najwyżej?
Na pewno każda ma swoją genezę, każda ma swoją historię i swój wymiar. Pierwsza („SBB” – red.) narozrabiała cholernie, jest cudowna, Memento („Memento z banalnym tryptykiem” – red.) po prostu poszło w świat, z ogromnym progresem jak twierdzili niektórzy. Ale i „Pamięć” jest fajna i „Ze słowem biegnę do ciebie”, czy „Nowy horyzont” są ok. Każda z tych płyt jest inna i do każdej mam jakiś osobisty stosunek…
Kiedy będzie kolejna płyta?
Na razie gramy to, co gramy, czyli koncerty.
Przed naszym wywiadem rozmawiał Pan z córką i wspomniał, że w piątek ma Pan jakiś koncert. Czy będzie może jakaś nowa koncertowa płyta?
Z Józefem Skrzekiem spotkaliśmy się w niedzielne popołudnie, 12 maja 2024 roku, w Akademickim Centrum Kultury i Sztuki Od Nowa w Toruniu, gdzie jego legendarna grupa – SBB – grała koncert, na który czekało wielu rozmiłowanych w muzyce fanów. Nic dziwnego, SBB to jeden z najważniejszych zespołów tworzących historię polskiego rocka.
Grzegorz Adamczewski: Funkcjonuje Pan na rynku muzycznym już ponad pięćdziesiąt lat. Gdyby miał pan porównać, kiedy był łatwiejszy start: w latach siedemdziesiątych, kiedy było mało muzyków, ale mieli coś do powiedzenia, czy teraz, kiedy jest cały zalew świetnie grających i gdy dostępność muzyki jest taka wielka?
Józef Skrzek: – No to są zupełnie inne przebiegi czasowe. Tamten czas był dziwny, to były ułożenia żelaznej kurtyny. Przychodziliśmy z młodzieńczym entuzjazmem, nie spaliśmy po nocach, jeździliśmy, nie dojadaliśmy, bo po prostu cały czas napieraliśmy naprzód. Ale w końcu to procentowało, bo pokazywaliśmy się na świecie. O dziwo, nagle okazało się, że jesteśmy dobrzy. Teraz jest zupełnie inaczej, to całkiem inna sytuacja. W dzisiejszych czasach musisz mieć producenta, menedżera, musisz mieć marketing, musisz mieć po prostu cały sztab ludzi do odpowiednich przygotowań do czegokolwiek, choćby do takiej mini trasy jak teraz robi sobie SBB.
Paweł Jankowski: Nagrywaliście płyty w Polsce, ale też pojawiła się możliwość nagrania płyty na Zachodzie. Jak wyglądała różnica w pracy w studiu?
To wszystko było dla nas kolorowe i zaskakujące, powiedziałbym, takie odkrywcze. Nie ma siły, to dwie różne rzeczywistości. Na Zachodzie okazało się, że nie możesz się bać. Musisz być odważny, musisz się móc szybko zaaklimatyzować, musisz się umieć znaleźć i technicznie i personalnie, żeby się w tym wszystkim odnaleźć. To wówczas nie było takie proste. My wtedy byliśmy dla niektórych na Zachodzie jak przysłowiowe białe niedźwiedzie.
Popularność spadła na was, dość gwałtownie, zwłaszcza po koncertach w Holandii, czy to było przytłaczające, czy raczej dodawało kopa do dalszej działalności i lepszej pracy?
To, co się wtedy zdarzyło, było rzeczywiście wyjątkowe dlatego, że udało nam się przejść przez te poszczególne „schody do nieba”. Próbowaliśmy znaleźć patent na to, by grać zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie i w końcu graliśmy w tym czasie i tu i tu. Zmotywowaliśmy się bardzo mocno. Tylko, że to było wszystko bardzo męczące. Czasami byliśmy zmęczeni pracując ciągle na pełnych obrotach.
Czy to zmęczenie spowodowało pauzy, o których wspominał Pan w wywiadzie udzielonym bodajże trzy lata temu? Wspominał Pan wówczas, że powodowały pewne zmiany charakteru grania i zmiany w Pańskiej twórczości.
No to jest tak jak z dojrzewaniem. Każdy z nas na swój sposób dojrzewa do frazowania, czy podejścia do muzyki, czy powiedzmy do życia. Tak czy inaczej jeśli chcesz to robić, bo na tym to wszystko polegało – jak umisz to robisz, jak już nie umisz to lepiej se zrób przerwa.
SBB koncertowe i SBB w studio to jakby dwa różne zespoły. Z jednej strony rozimprowizowany zespół, z drugiej strony bardzo zdyscyplinowany. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego jest taka koncepcja?
No, to nie jest taka koncepcja, to wychodzi z życia. Studio cię od razu tak jakby bierze w swoisty rytuał – jeden idzie do tej budki, drugi do tej, no i trzeba się w tym odnaleźć. To od początku jest trochę taka mistyfikacja jeśli chodzi o wykonywanie muzyki, ale z drugiej strony niekoniecznie, bo można tak sobie tak poukładać wszystko, że to jest grane w studio jak live – czyli grasz po prostu, jak na koncercie. Jest kilka takich naszych dokonań gdzie graliśmy po prostu a vista. No i to się sprawdzało. Wtedy po prostu, w studiu jest zabawa od początku do końca. Natomiast koncert to jest prawda. Na koncercie albo grosz albo nie. W studiu jak ci się nie podoba to „Stop, jeszcze raz”. Ja najbardziej lubię grać koncerty, ale w studiu siedziałem masę czasu, czasami strasznie długo. Potrafiłem poświęcić na to całe lato, czyli lipiec, sierpień. Ludzie jadą wtedy nad morze, opalają się, a ja siedziałem w studio dwa miechy. Taka jest niestety dola muzykola (śmiech).
Czytałem, że podczas nagrywania tej pierwszej solowej płyty spał Pan w studiu?
Ja tam spałem dość często, dlatego, że mi się nie chciało chodzić do domu. Wyobraź sobie, że kończymy o drugiej w nocy albo o czwartej nad ranem… Wolałem tam się przekimać aż nadadzą wiadomości, bo po wiadomościach wiedziałem, że już jest rano. Czasem trzeba być crazy, być tak natchnionym, że chcesz to robić i koniec! Świat dla ciebie nie istnieje, a ty robisz swoje, bo to lubisz i w tym siedzisz.
Którą płytę SBB ceni Pan najwyżej?
Na pewno każda ma swoją genezę, każda ma swoją historię i swój wymiar. Pierwsza („SBB” – red.) narozrabiała cholernie, jest cudowna, Memento („Memento z banalnym tryptykiem” – red.) po prostu poszło w świat, z ogromnym progresem jak twierdzili niektórzy. Ale i „Pamięć” jest fajna i „Ze słowem biegnę do ciebie”, czy „Nowy horyzont” są ok. Każda z tych płyt jest inna i do każdej mam jakiś osobisty stosunek…
Kiedy będzie kolejna płyta?
Na razie gramy to, co gramy, czyli koncerty.
Przed naszym wywiadem rozmawiał Pan z córką i wspomniał, że w piątek ma Pan jakiś koncert. Czy będzie może jakaś nowa koncertowa płyta?
To osobny rozdział. Po odejściu mojej najdroższej Anniki (Alina Skrzek, żona Józefa Skrzeka, zmarła w marcu 2022 r. – red.), troszeczkę się załamałem. Wędrowałem po górach, góralskimi ścieżkami. Moje córki też chodziły, byliśmy po prostu totalnie dobici. Przyszedł w końcu taki moment, że trzeba było zrobić „Odyseję miłości” – tak to nazwałem – czyli koncert oparty na jej tekstach. Organy, górale, soprany, chór męski, elektronika, no czemu nie? To są jej teksty, od „Zmartwychwstania” począwszy, które zagrałem sam na organach.
Silesian Blues Band, Śląska Grupa Bluesowa – to tak przynajmniej na początku tłumaczono istnienie SBB. Czym jest dla Pana Śląsk i śląskość?
U mnie to na pewno tradycja, z której wyrosłem i z którą się oswoiłem, bo jestem już dojrzałym człowiekiem. Natomiast Śląsk się rozwija pieronem, to niesamowite, Śląsk idzie do przodu, co strasznie mnie cieszy. Rozwijają się Katowice, Gliwice i parę innych miast, które się składają na metropolię, która ma ponad 3 miliony mieszkańców. Poza tym wiesz, góry blisko, jest też ślůnsko godka, wszystko jest ok…